środa, 19 sierpnia 2015

Harry Potter and the Philosopher's Stone - GBA(2001)

Ten titlescreen to najlepszy fragment gry.
Pierwsza część małoletniego czarodzieja na Gameboy Advance to raczej najsłabsza i najbardziej irytująca pozycja, która pojawi się podczas naszego tygodnia z Harrym, ale to i tak gra posiadająca potencjał i klimatyczne dodatki, których totalnie brak w innych częściach. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, to wiesz co robić:




Fabuły prawdopodobnie przybliżać nie trzeba, ale dla mniej kumatych powiem, że Harry Potter jest wyjątkowym chłopcem, który niespodziewanie dowiaduje się, że należy do ukrytego przed resztą świata społeczeństwa czarodziejów. W efekcie tego jedzie do szkoły dla magów – Hogwartu.
Skoro jesteśmy już przy fabule – grając w tę część, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jakbym nie przeczytał pierwszego tomu Harrego Pottera jakieś 10 razy, to prawdopodobnie nie wiedziałbym co się do cholery dzieje i kim jest ten mały gostek w pelerynie, którym steruję przez kilka godzin? Batman: Początek?

Graficznie jest kiepsko. Hogwart raczej nie przypomina niczego, jest pusto i nijako. Rozkład sal jest idiotyczny, jest 1(!) tajne przejście i żadnych sekretów. Ktoś tu chyba nie przygotował się do pracy, nieprawdaż? Jedynie salon wspólny Gryfonów i domek Hagrida nadrabiają tę cieniznę. Muzyka to zazwyczaj jeden utwór puszczany do zarzygania. Tylko poczekajcie na dźwięki drzwi… argh!
- Wingardium Leviosa, a nie Le-vio-sa. 
Ta część jest cholernie trudna i zasadniczo opiera się na kilku schematach. Przede wszystkim, udajemy pilnych uczniów i biegamy na zajęcia, gdzie uczymy się zaklęć. Wykonujemy krótkie mini-gierki na zapamiętywanie ruchów nauczyciela (swoją drogą, to nie takie proste! Ostatnie lekcje to koło 12 ruchów!), a potem przechodzimy wyzwanie na zbieranie gwiazdek (to już chyba jakaś tradycja). Poza tym będziemy przemierzać lochy/tunele w poszukiwaniu składników na eliksir dla Snape’a i grać w arcy-trudnego i arcy-irytującego Quidditcha. Gra przewidziała również elementy skradankowe, a ściśle mówiąc to męczymy się z tym przynajmniej co 15 minut gry. Wygląda to trochę tak, jakby kilku panom  o Harrym Potterze opowiedziała córka sąsiadki i na tej podstawie stwierdzili, że zrobią grę.

- No wie pan, Harry czasem kręci się w zamku po zmroku!
- Bang, mamy to! Walniemy 20 etapów na skradanie! Fani będą zachwyceni.
- Ale on ma taką pelerynę, wie pan. Jest w niej niewidzialny.
- Zamilcz! Programiści, do roboty!

Wspomniałem już, że ta część jest trudna? Po pierwszej godzinie robi się istna rzeźnia. Nie mówię nawet o Quidditchu, bo to jakaś parodia. Przerżnąłem wszystkie mecze (tym bardziej rozbrajający był komentarz bodajże Hagrida po ostatnim meczu – Nie można zawsze wygrywać, Harry.), a rozgrywka polega na gonieniu znicza, rzecz jasna. Problem w tym, że dokonamy tego, tylko przelatując między obręczami, które on zostawia. Jest to prawie niewykonywalne z kilku powodów:
a)      Nie mamy pojęcia, w którą stronę poleci znicz, więc jakakolwiek pomyłka z naszej strony skutkuje tym, że Harry zwalnia i musimy zaczynać od nowa.
b)      Wszędzie latają tłuczki, które co kilka sekund nas trafiają i zatrzymują.
c)       Każde walnięcie w innego gracza kończy się tym co wyżej.
Zgaduję, że mecz da się wygrać fartem. Jeden element na miotle musimy przejść w ramach fabuły, ale nie ma tam ograniczenia czasowego, jak w przypadku ligi Quidditcha. Udało mi się po jakiś 20 minutach.

Ah! Właśnie! Wspominałem, że gra jest cholernie i niesprawiedliwie trudna? Czasem przechodzimy długie i nudne tunele, w których wala się od przeróżnych dziur, do których może zlecieć Harry. Wpadniesz? Kaput. Etap od nowa. Żeby nie było za miło, gra wprowadziła też system ruchomych platform… Dodam, że odkąd Potter czasem rusza się jak pijany, a platformy mają coś skopanego w skryptach, to nasz czarodziej zwykle spada z platformy, chociaż czarno na białym widać jak schodzi na ziemię.

Poza tym, sama gra sprowadza się do bardzo łatwych łamigłówek i w szczególności zręcznościowych wyczynów czy też pojedynków z potworami. Walczymy głównie z goblinami, goblinami, goblinami, niebieskimi goblinami i chochlikami. Jest też kilka ślimaków.

Twórcy gry uważają, że głowni przeciwnicy Harry'ego to dziury.

HP1 ma kilka fajnych dodatków, która tak mi nie współgrają z resztą gry, że to chyba tylko dzięki nim ukończyłem całość. To pierdoły, ale jakie fajne! Po pierwsze, to jedyna gra z trylogii na GBA, w której Harry inkantuje zaklęcia. Niesamowicie klimatyczne, kiedy nasz młody czarodziej wykrzykuje FLIPENDO i faktycznie to słychać.
Kolejna ciekawostka to fakt, że możemy ciskać zaklęciami w nauczycieli i innych uczniów. Profesorowie odbierają nam nawet punkty za wygłupy, a Ślizgoni rzucają kąśliwe uwagi.
Fasolki Wszystkich Smaków to nie znajdźki, ani waluta, a sposób na odnowienie życia. Co ciekawe, Harry przy każdej znalezionej fasolce mówi jak smak wylosował.
Mini-gra. Jak już coś wygląda ładnie, to zazwyczaj trwa minutę.

Pierwsza część przygód Harrego Pottera została też wydana na starszą konsolę GameBoy Color i tamta wersja jest niemal we wszystkim lepsza. Tej nie poleciłbym nawet fanom, jest po prostu zła, monotonna, brzydka, upierdliwa, źle zaprogramowana i wymieniać można tak godzinami. Nie wspomnę tu o jakiś elementarnych zasadach logiki czy trzymania się kanonu opowieści, tutaj logika po prostu nie istnieje. Absolutnie wszystko jest bezsensu, każdy fan znający książki, czy chociażby filmy, dopatrzy się co najmniej setki bzdur. Przecież taką produkcje robi się właśnie dla fanów, czyż nie? Nie wystarczy wrzucić kolesia w brylach, w czarnej pelerynie i rzucić go do tuneli z gnomami, żeby pociskał w nie czarami. Tu nie o to chodzi, nie za to czytelnicy pokochali Pottera. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz